Opis mojego porodu.

Stawiam go tutaj specjalnie, żeby nie zapomnieć i pokazać kiedyś młodemu, jak męczyłam się, żeby wydać go na świat. A co! 🙂

Poród miał miejsce 10 czerwca 2018 roku. Dla mnie osobiście był przeżyciem trudnym, traumatycznym, do którego moje myśli nieświadomie wracają po dzień dzisiejszy. Wróćmy jednak do sedna sprawy.

Ginekolog wysłał mnie do szpitala 7 czerwca na wywołanie porodu ze względu na przestarzałe łożysko, gęste wody płodowe i tachykardię płodu. Na oddziale położniczym, po badaniu ktg lekarz stwierdził, że nie ma potrzeby przyśpieszać nieuniknionego, więc poczekamy, aż poród sam się wywoła.

Okej, w takim razie czekamy.

Minęły trzy dni, sobota, a ja poczułam silny ból miesiączkowy – najpierw co dwie godziny, potem co godzinę, następnie co pół… Wiedziałam, że to skurcze (rzeczywiście, to się od razu wie) – były kilkusekundowe, lecz silne. Wieczorem zyskały na sile na tyle, że łzy same pojawiły się w moich oczach, na obchodzie zatem powiedziałam o tym lekarzowi. Skomentował to tak: „Haha, ona myśli, że niedługo zacznie rodzić, śmiechu warte. To są pieszczoty, a nie skurcze” – patrząc z perspektywy czasu rzeczywiście miał rację – to były pieszczoty. Jednak mylił się, lekceważąc sygnały, ponieważ poród zaczął się już około godziny 23, gdy skurcze pojawiły się co 5 minut. Powlokłam się do położnej, która kazała mi skierować się na porodówkę. Skurcze zyskały tym razem na częstotliwości – były już co 3 minuty, miałam ogromny ból brzucha, a jeszcze większy w krzyżach, przez który położna dała mi znieczulenie prądami TENS. Elektrody co prawda nie usunęły bólu, ale efektywnie go złagodziły. Nawiasem mówiąc, położna, która była ze mną przez całą noc to cudowna kobieta; zagadywała mnie, abym nie zwracała większej uwagi na ból, wymyślała różne sposoby na przyśpieszenie porodu i zwiększenie rozwarcia, poprawiała mi elektrody na plecach, które przez pot i skurcze co chwilę mi się odklejały.

Piekło zaczęło się, gdy o 7 rano nastąpiła zmiana położnych i lekarzy – rozwarcie miałam już pełne, ale postępu porodu nadal brak, przez co – jeszcze poprzednia – położna przed zakończeniem zmiany poinformowała mnie, że w ciągu godziny na pewno urodzę, a jeśli nie, z pewnością dostanę kroplówkę, ponieważ to już za długo trwa. Niestety nowa zmiana miała co do tego inne zdanie. Kobieta, która pojawiła się na miejsce poprzedniej, w pierwszej kolejności ściągnęła mi elektrody z pleców, a na mój wyraźny protest zareagowała słowami: „Pani zaraz i tak urodzi, nie opłaca się co chwile je poprawiać”. Niestety nie miałam możliwości wstać i wziąć sobie znieczulenie, poprawiać je, skurcze krzyżowe były tak silne, że nie mogłam wstać; biłam się pięściami w plecy, aby złagodzić ból. Błagam położną o elektrody, niestety była nieugięta.

Minęły kolejne godziny. Lekarza nadal nie widać, a bez niego nikt nie mógł zdecydować, co ze mną zrobić. Nie miałam już siły wstać z łóżka, ból był ogromny, skurcze były – w moim mniemaniu – co minutę albo nawet częściej. Nadal nie urodziłam. Nie dostałam też kroplówki.

Przed godziną 10 położna powiedziała mi, że mam za gruby pęcherz płodowy, po czym kilkakrotnie usiłowała go przebić, wpychając mi swoją pięść do pochwy, czekając na skurcz i pchając dłoń jeszcze głębiej. Nie wytrzymałam, wyginałam się na wszystkie strony – poprzednia położna robiła to delikatniej, czułam jedynie lekki ból, przy tej miałam wrażenie, że się zawinę ilekroć próbowała przebić pęcherz. Po kilkunastu nieudanych próbach wyszła, zostawiając mnie na godzinę samą.

Wróciła ze swoją koleżanką – drugą położną, było po 11, ponownie błagałam je o prądy znieczulające, ponieważ byłam już na skraju wytrzymałości, minęło 12 godzin odkąd byłam na porodówce, lecz obie zgodnie twierdziły, że „zaraz i tak urodzę”.

W końcu przyszedł lekarz, który powinien być moim wybawieniem, lecz niestety on także był przeciwko mnie:  „Żadnych przyśpieszaczy, kobieta ma rodzić siłami natury”. Położne zareagowały na te słowa chichotem, natomiast ja zaczęłam płakać i błagać, aby coś zrobili, bo dłużej nie dam rady, bo nie wyobrażam sobie, że będę miała jeszcze siłę wypierać z siebie dziecko. Kolejne minuty niewiele zmieniły: prosiłam o elektrody, ponieważ skurcze krzyżowe dosłownie wysysały ze mnie resztki sił. Krzyczały na mnie, że nie wstaję z łóżka i nic nie robię, aby przyśpieszyć poród, że przez to, że się rzucam rozwalę fotel, a jeszcze inne chcą z niego skorzystać. Kazały mi się podnieść wyżej, a gdy nie miałam na to siły i tego nie zrobiłam, usłyszałam krzyki i wyzwiska, po czym w końcu same mnie podniosły.

Około 12 odeszły mi wody, poród nadal nie postępował, więc lekarz w końcu zdecydował o wywołaniu porodu. Obie położne w trakcie skurczu próbowały wbić mi wenflon, krzycząc, żebym trzymała rękę prosto, a na moje protesty, że nie dam rady i podpowiedzi, żeby poczekały na koniec skurczu, odpowiedziały, że przecież mogę trzymać rękę prosto, że to moja wina, że nie mogą się wbić, bo mam takie małe żyły, więc pewnie fizycznie też nic nie robię. Po kolejnych chichotach i dogadywaniach w końcu im się udaje. Praktycznie od razu dostałam skurczy partych, podczas których położne znowu krzyczały, żebym się podniosła i dopiero po kilku minutach wmawiania mi, że przecież dam radę to zrobić i przesadzam, posadziły mnie w pozycji półsiedzącej. Z bólu zdzierałam skórę z fotela, więc zaś usłyszałam, że zaraz będę rodzić na podłodze.

Niestety parłam, parłam i parłam..  a płaczu dziecka nadal nie słyszałam. Byłam wykończona, miałam dość. Miałam ochotę przerwać to i uciec, ale nie mogłam, nawet nie miałabym na to siły. Musiałam myśleć o dziecku, musiałam pamiętać o oddychaniu. Oddychałam, żeby było dotlenione, tłumiłam okrzyki bólu. Położne mówiły, że główka dziecka wychodzi i się cofa, zostawiły mnie samą na pół godziny, bo, jak twierdziły: „i tak nie mamy co robić, Pani tak szybko nie urodzi.”

Hm, co za zmiana zdania.

Minęły kolejne dwie godziny męczarni. Myślałam, że zaraz umrę, było już po 15, a ja nadal nie mogłam urodzić małego, lecz najgorsze było wciąż przede mną. Położne poszły w końcu po lekarza, który stojąc przy mnie skrzywił się i powiedział: „No i muszę zrobić cesarkę, ale dzisiaj? W niedzielę? Nie chcę mi się”. Niestety byłam już półżywa i ledwie zwróciłam uwagę na te słowa. Położne kazały mi iść (!) na łóżko, które przywiozły obok, bo: „Przecież dam radę i przesadzam”, ale widząc, że nie mogę się podnieść, przeniosły mnie i rzuciły pończochy uciskowe, abym je ubrała. Lekarz zabronił mi przeć, żeby nie męczyć siebie i dziecka, chyba nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że skurczy partych nie da się nie przeć, bo to jest za duża siła. Zaczęło mną rzucać na łóżku, a ja nie dałam rady tego kontrolować, ponieważ z całych sił starałam się nie wypierać z siebie dziecka i oddychać, żeby było dotlenione, a to wszystko mnie wykańczało. Ten końcowy etap porodu jest najgorszy – gdy masz skurcze parte, ale dziecko nie wychodzi. Nie wiem, skąd miałam w sobie tyle siły. Nie mam pojęcia, jakim cudem dałam radę jeszcze powstrzymywać skurcze parte. Nie mogłam nawet o centymetr zmienić pozycji, w której leżałam, co skurcz miałam konwulsje na całym ciele, martwiłam się o dziecko, przecież już tyle czasu było w kanale rodnym, a na dodatek ciągle mną rzucało. Błagałam ich, żeby się pośpieszyli, a wszystko trwało wieczność. Położne mówiły: „Proszę ubierać te rajstopy”, jęczałam, że nie dam rady. „Ubieraj, bo inaczej nie będziesz miała cesarki!”. Nie miałam siły nawet odpowiedzieć, nie miałam siły otworzyć oczu. Nie mogłam podnieść głowy, a co dopiero ubrać jakieś rajstopy! Położna krzyczała: „Patrz na mnie! Otwórz oczy i patrz na mnie! Ubieraj, bo nie będziesz miała cesarki!”. W końcu mnie ubierały. Nie reagowały na kolejne prośby o jakiekolwiek znieczulenie. Salowe patrząc na mnie podnosiły dłonie do ust, a anestezjologa nadal nie było. Byłam pewna, że umrę na tym łóżku. Byłam już w takim stanie, że prosiłam ich, żeby uratowali dziecko, a mnie zabili, bo dłużej nie wytrzymam. Ich reakcją był jedynie śmiech, a ja wiem, że było źle, bo znam swoje granice wytrzymałości i wiem, że jestem w stanie wiele znieść. Minęły kolejne minuty, anestezjologa nadal nie było, położne w końcu zaczęły się bać; sprawdzały tętno dziecka co kilka sekund, biegały koło mnie z przerażeniem na twarzy, dzwoniły po anestezjologa, krzycząc, że ma tu najważniejszą sprawę i ma już być. On pojawił się przed 17. Po GODZINIE od decyzji o zrobieniu cesarskiego cięcia.  Nastąpiło podpisanie zgody, przygotowanie do operacji, sprawdzanie ciśnienia. Dali mi znieczulenie, które było dla mnie jak zbawienie. Ból minął jak ręką odjął. Myślałam, że w końcu wszystko będzie dobrze, słyszałam płacz dziecka, więc wszystko z nim w porządku… Nie do końca. Do wieczora zarówno lekarze jak i położne zbywały moje i męża pytania o dziecko, o to, czy jest zdrowy, ile miał punktów. Dopiero na drugi dzień dowiedziałam się, że mały miał 6 punktów w skali Apgar, urodził się niedotleniony, z zakażeniem wewnątrzmacicznym i wrodzonym zapaleniem płuc. Zostaliśmy w szpitalu kolejny tydzień. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło, mały jest zdrowy i ma się dobrze.

Opisałam to tak szczegółowo, żeby zwrócić Waszą uwagę na zachowanie położnych i lekarza na konkretne sytuacje. Niestety w trakcie porodu nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak zostałam potraktowana. Obawa o dziecko i ogromny ból nie pozwalały mi jasno myśleć i zwrócić większą uwagę na to, co się wokół mnie wyprawia. Byłam sama. Najbardziej ze wszystkich rzeczy żałuję tego, że tak bardzo uparłam się, aby męża nie było przy porodzie. Taka jestem. Nie chciałam, żeby był, żeby widział mnie w tym stanie. Każda kobieta jest inna. A ja przecież miałam urodzić szybko. Całą ciążę dbałam o siebie, ćwiczyłam mięśnie Kegla i wykonywałam treningi fitness dla kobiet w ciąży. Los napisał dla mnie inny scenariusz. Wiem, że mąż uratowałby nas przed takimi przeżyciami, wiem, że zareagowałby wystarczająco szybko. Nie chcę nawet myśleć, co by było, gdyby lekarz przyszedł 15 minut później, pół godziny później. Patrząc na pierwsze zdjęcie syna kilka minut po porodzie, widząc, jakie ma sine rączki i twarz wiem, po prostu wiem, że nie cieszyłabym się teraz moim ukochanym, zdrowym synkiem. Dziewczyny, nie upierajcie się na samotny poród, bo nigdy nie wiadomo, co może nas spotkać. Jesteśmy bardzo silne, ja już się o tym przekonałam. Nigdy nie przypuszczałabym, że jestem w stanie znieść coś podobnego i normalnie funkcjonować po tym wszystkim. Jednak nie warto testować naszej granicy wytrzymałości, ryzykować życiem swoim i dziecka przez samotny poród. Jeśli macie możliwość skorzystać z porodu rodzinnego, nie zastanawiajcie się. Jestem w szoku, jak kobieta kobiecie może zgotować takie piekło, jak patrząc na jej ogromne fizyczne cierpienie, zamiast próbować ulżyć – co jest normalnym odruchem człowieka – przysparza jej jeszcze więcej bólu i upokorzeń.

Pamiętajcie, że nie każdy poród wygląda podobnie jak mój; wręcz przeciwnie – wśród kobiet, które znam, przeważająca część to te, które urodziły szybko i wspominają to jako względnie miłe przeżycie. Ja miałam pecha. Nie ma sensu się stresować i nakręcać, bo nie zmienimy tym biegu wydarzeń, a tylko zaszkodzimy sobie i dzidziusiowi.

22 myśli w temacie “Opis mojego porodu.”

  1. Rzeczywiści nacierpieliście się z synkiem. Miejmy nadzieję, że nie wpłynie to źle na naukę, możliwości dziecka w szkole. Podobnie było z moim pierwszym porodem. Synek został łokciem lekarza po 24 godz. wypchnięty. Niedotleniony. każde niepowodzenie szkolne przekładałam na zły start dziecka w świat. Powodzenia Paulinko. Pozdrawiam Basia

    Polubienie

      1. Cóż miał kłopoty z pamięcią, ze skupieniem uwagi, ze sprawnością manualną, motoryka mała i psycholodzy byli zgodni, to przez ten trudny dla niego poród. Krew już schodziła, bo wód nie było, tętno ledwo wyczuwalne, a ja 24 godz. rodzę i nie rodzę, skurczy nie było… Myślałam, że takie straszne rzeczy działy się tylko w komunistycznej Polsce, bo on pod koniec lat 80 urodził się, a tu słyszę, że i teraz. Okropne to, bo chodzi o życie i zdrowie dziecka, często i matki

        Polubione przez 1 osoba

      2. Straszne. Niestety, co z tego, że medycyna poszła do przodu, jak lekarze robią się coraz bardziej leniwi i znieczuleni na ludzkie cierpienie.. Najbardziej przerażało mnie to, jak już pod koniec gdy rzucało mną na całym łóżku, oni się śmiali i przechodzili obok, jakby nic się nie działo. Jak można być tak obojętnym, patrząc na ludzkie cierpienie, jak można nie zdawać sobie sprawy z ewentualnych konsekwencji? I to są lekarze? Aż strach trafiać do szpitala.

        Polubione przez 1 osoba

      3. Właśnie, ile dzieci jest cierpiących do końca życia, bo zaniedbano poród. Masz rację, jak można. Znajdzie się jedna empatyczna położna, to druga niestety ze znieczulicą przyjdzie.

        Polubienie

  2. To co przeżyłas musiało być straszne. W szpitalach niestety tak jest, że zależy na jaka zmianę trafisz. Ale pielegniarki przeszły same siebie, mogły chociaż udawać, że jest im przykro a nie się nasmiewac. Koniec końców cieszę się, że dobrze się skończyło 😄

    Polubione przez 1 osoba

  3. Boże, serdecznie Ci współczuję. Swojego porodu też dobrze nie wspominam, ale przynajmniej lekarz i położne nie wykazywali się takim chamstwem, prostactwem i chyba wręcz – sadyzmem. Takie rzeczy trzeba skarżyć, szpitaliwi, do NFZ, czy gdzie tam jeszcze, przecież to jest totalny brak poszanowania godności pacjentki i jej praw. Strasznie to smutne i przerażające, że takie rzeczy dzieją się jeszcze dzisiaj w szpitalach 😦

    Ja się bardzo cieszę, że mój mąż był przy mnie w trakcie porodu. Powiem Ci, że wręcz odniosłam wrażenie, że te wszystkie położne które miały wtedy dyżur na porodówce zaczęły mnie poważniej i grzeczniej traktować, jak tylko mąż przyjechał. To w sumie bardzo smutne, że kobiety kobiecie, gdzie wydawałoby się, iż właśnie powinny być bardziej empatyczne, potrafią takich nieprzyjemności narobić.

    Polubienie

    1. Dokładnie tak. Powiem Ci, że wiele osób mi o tym mówiło, ale zwyczajnie nie miałam wtedy siły na to, żeby jeszcze się z nimi użerać. Wierzę Ci, że położne zmieniły swoje traktowanie, gdy tylko zobaczyły Twojego męża – my tak mamy, jak jesteśmy u lekarza. Gdy tylko mąż się pojawi, lekarz nagle robi się grzeczniejszy i znacznie milszy. Cóż, takie traktowanie kobiet w XXI wieku.

      Polubione przez 1 osoba

  4. Wybacz drugi komentarz zaraz pod pierwszym – tamten dodał się, zanim go ukończyłam…

    Chciałam jeszcze dodać, że też miałam skurcze z krzyża i też mi położna wmawiała, że „to przecież nie może tak boleć” – no a jednak, kurdę, bolało jak diabli. I też w pewnym momencie kazała mi wstrzymać skurcze parte (no jak wspominasz – to wyśmienity żart! Jak to powstrzymać, kiedy to ciało samo z siebie tak intensywnie działa?), bo, jak stwierdziła, ona ma jeszcze niegotowe stanowisko dla noworodka 😉

    Reasumując ten przydługi komentarz – dzieci są super, ale ciąża i poród potrafią człowieka wykończyć. Moje starsze maleństwo ma ponad dwa lata, ale wspomnienie porodu wciąż jest dla mnie (mimo – w porównaniu do tego Twojego – nienajgorszego w sumie personelu) bardzo niemiłe i bolesne.

    Polubione przez 1 osoba

    1. O matko, aż wstyd, że położne, które powinny znać sam akt porodu od podszewki, potrafią rzucać w naszą stronę takimi tekstami. Może jeszcze miałaś powiedzieć dziecku: „Poczekaj chwilkę, my się przygotujemy i damy znać, kiedy możesz wyjść?” Śmiechu warte.

      Polubione przez 1 osoba

      1. No właśnie. Jak mam do czynienia z takimi „wyedukowanymi” lekarzami/położnymi/pielęgniarkami, to się zastanawiam kto za nich te szkoły/studia robił.

        Polubione przez 1 osoba

  5. Miałam bardzo podobne położne. Pierwsza była wspaniała..
    Niestety po zmianie trafiła mi się wredna kobieta, która rzucała wyzwiskami w moją stronę. Ja na szczęście miałam partnera obok, który bardzo pomógł…
    Pozdrawiam cieplutko ❤

    Polubione przez 1 osoba

  6. Fakt, mąż ratuje sytuację – nie jest otumaniony bólem i jak zagrozi procesem, to personel może się ogarnąć. Aczkolwiek ja swoje porody wspominam dobrze – ale obecność ojca dziecka pomaga, na każdym poziomie. Następnym razem będziesz wiedziała, że bez męża nie wjeżdżasz na porodówkę i koniec 😉

    Polubienie

  7. Ojej, bardzo Ci współczuję. Jestem w szoku, że tak Cię potraktowano.
    Foch lekarza (cesarka w niedzielę?) i chichoty położnych w obliczu Twojego ogromnego cierpienia budzą mój sprzeciw i wielki niesmak.
    Gdzie tu empatia, zwykła ludzka życzliwość nie mówiąc o profesjonalizmie?
    Całe szczęście, że już macie to z synkiem za sobą i oboje wyszliście z tego porodu bez szwanku (fizycznego, bo psychiczna trauma na długo pozostanie).

    Polubione przez 1 osoba

  8. Człowiek wchodząc do szpitala staje się obiektem leczenia, na którym dokonuje się takich czy innych procedur medycznych. Choć było to dawno temu to pobyt na ortopedii zapisał się w pamięci i jakoś trudno o nim zapomnieć.

    Polubione przez 1 osoba

Dodaj komentarz